61 dni od ostatniego gwizdka, kończącego sezon 2010/2011 w Ekstraklasie, nasza swojska liga wróciła z pełną pompą.
Pierwsza zmiana rzuca się w oczy od razu...
Otóż zawodnicy, zwani umownie piłkarzami, nie potykają się już o własne nogi w jakiejś tam Ekstraklasie...
Niemiecki gigant telekomunikacyjny, który jeszcze na dobre nie zagościł na naszym rynku, T-Mobile, zdecydował się narazić dobre imię własnej marki, a co za tym idzie został sponsorem tytularnym ligi.
Zmiana dla niezorientowanych kosmetyczna, jednak warto nadmienić, że poza różowym prostokącikiem na koszulkach zawodników, T-Mobile wniósł również spory zastrzyk gotówki do naszej piłki.
Nie ma co ukrywać że bez pieniędzy profesjonalna piłka, nie ma prawa bytu więc każde dodatkowe środki są bardzo potrzebne i powinny pozytywnie wpływać na ewentualny dalszy rozwój dyscypliny.
Pod warunkiem że prezesi nie "przehulają" ich na bezpodstawne, astronomiczne gaże dla piłkarzy, co w Polsce jest niestety zjawiskiem powszechnym (oczywiście że pomyślałem teraz o Polonii Warszawa).
Kolejną nowością jest dwóch nowych ekstraklasowiczów. Do ligi dołączyły ekipy ŁKS-u Łódź oraz Podbeskidzia Bielsko-Biała.
O ile Łodzianie to drużyna której gra w najwyższej klasie rozgrywkowej nie jest obca, o tyle Górale to absolutni debiutanci.
Można pójść o krok dalej i śmiało nazwać ten awans wydarzeniem bez precedensu w sportowej historii, mojego rodzinnego, niespełna dwustutysięcznego miasta.
Tak zwani eksperci, nie pozostawili beniaminkom większych nadzieji, twierdząc że oba teamy to główni kandydaci do zapadnięcia się w czeluściach walki, wyłącznie o utrzymanie.
Pierwsza kolejka, ba, pierwszy mecz sezonu pokazał że jest to niestety bardzo prawdopodobne rozwiązanie.
Otóż ŁKS, grając na "gościnnych występach" w Bełchatowie został brutalnie sprowadzony na ziemię przez Lecha Poznań.
0:5... Ten wynik mówi wiele...
Chociaż na pewno nie oddaje realistycznie wydarzeń dziejących się na boisku.
Poznaniacy byli najzwyczajniej w świecie, piekielnie skuteczni.
Można śmiało powiedzieć że strzelili co mieli i tyle.
Z kolei na zakończenie inauguracyjnej kolejki, Podbeskidzie spotkało się z Jagiellonią Białystok.
Białostocczanie przybyli pod Klimczok z ogromną chęcią powetowania sobie klapy w eliminacjach Ligi Europy z kazachskim Irtyszem.
Po niespełna 6 minutach, kibice w Bielsku zamarli, łącznie ze mną zresztą...
Richard Zajac powalił jednego z graczy Jagi, natomiast sędzia pewnym gestem wskazał na "wapno". Chwilę później Tomek Frankowski utonął w objęciach swoich kolegów, po pewnie wykorzystanej jedenastce.
Nie tak to miało wyglądać...
Gdy już wydawało się że pierwsza połowa zakończy się jednobramkowym prowadzeniem czwartej drużyny zeszłego sezonu, Zajac popełnił drugiego babola.
Inaczej nie można nazwać wypuszczenia piłki po bardzo lekkim dośrodkowaniu z lewego skrzydła.
Słowaka mogą tłumaczyć jedynie fatalne warunki atmosferyczne w których przyszło zmagać się obu jedenastką, rzeczywiście ulewa nie pomagała w skutecznych interwencjach.
W każdym bądź razie, do przerwy Franek miał na koncie już dwa trafienia w nowym sezonie.
W trakcie przerwy po głowach nawet najbardziej optymistycznie nastawionych kibiców Podbeskidzia, musiał pałętać się piątkowy wynik Łodzian. Passa 499 dni bez porażki w meczu ligowym na własnym obiekcie, wydawała się nieuchronnie zbliżać do końca.
Druga część to już istne brodzenie w wielkim zielonym basenie lub jak to ktoś powiedział "piłkarze brodzili jak Mickiewicz w zbożu"(pozdro:)). Warunki zdecydowanie nadawały się do rozegrania sztafety pływackiej, 4x100 metrów stylem zmiennym.
Górale jednak już nie raz udowadniali że ostatnią rzeczą jakiej można im odmówić to ambicja i wola walki.
Nie inaczej było i tym razem.
Kiedy Jagiellonia powoli dopisywała sobie 3 punkty za zwycięstwo,
najpierw znakomicie wykorzystany rzut rożny, a dosłownie chwilę później rzut karny i na tablicy świetlnej pojawił się rezultat 2:2 który utrzymał się już do końca debiutu śląskiego beniaminka.
Wynik dobry, ale absolutnie nie miarodajny. W tych warunkach na murawie mogło wydarzyć się wszystko, poza czymkolwiek związanym z piłką nożną.
Jednak już niecały tydzień później Bielszczanie wyruszyli w podróż do Bełchatowa.
Tak, na dokładnie ten sam stadion o którym ŁKS będzie chciał jak najszybciej zapomnieć.
Miejscowy GKS to drużyna całkiem dobrze znana podopiecznym Roberta Kasperczyka. W ubiegłym sezonie, los skrzyżował drogi obu ekip w Pucharze Polski gdzie Górale wyrzucili za burtę GKS.
Od tego czasu mogło się jednak sporo zmienić.
W najśmielszych iluminacjach, nie przypuszczałbym że aż tyle...
Kasperczyk drugi raz zdecydował się na, moim zdaniem ogromnie ryzykowne, ofensywne ustawienie 4-4-2, podczas gdy Paweł Janas jakby nieco asekuracyjnie postawił na 4-5-1 z Żewłakowem na szpicy.
Od początku zastanawiałem się czy ofensywa Podbeskidzia jest w stanie zrekompensować słabo spisującą się już w pierwszym spotkaniu obronę.
Po 10 minutach koszmar z Bielska powrócił w całej okazałości...
Dwie bramki w plecy na samym starcie meczu (druga bramka zdobyta ręką, mało tego, dwoma rękami) to kula u nogi z którą ciężko się biega nawet najlepszym drużyną.
Podczas gdy Podbeskidzie próbowało wyprowadzać niemrawe ataki, mecz życia rozgrywał Kamil Kosowski.
Jego dośrodkowania z istną chirurgiczną precyzją siały popłoch w polu karnym przyjezdnych.
Osobiście ostateczny wynik 0:6, wolę zrzucić na znakomitą grę Kamila który odnotował cztery asysty, wyśmienitą dyspozycję lewego obrońcy Jacka Popka który ustrzelił hat-tricka, niż na defensywę Górali która na ten mecz wyraźnie nie dojechała.
Obrońcy Podbeskidzia w sobotnie popołudnie genialnie wywiązali się z roli tyczek.
Statystowanie we własnym polu karnym miało jak widać wybitnie opłakane skutki.
Jak to jest możliwe, że ekipa która miała jeden z najmocniejszych bloków obronnych w 1 lidze, po awansie, ten sam blok zapomina że przy dośrodkowaniach należy atakować piłkę a nie pozwalać się obiegać ze wszystkich stron przeciwnikom.
Richard Zajac... Ten Pan po dwóch meczach, stracił w moich oczach więcej niż Usher, w momencie w którym zdecydował się nagrać kawałek z Justinem Bieberem.
No sorry, ale "Rysiek" albo jest totalnie bez formy albo Ekstraklasowe progi są dla niego za wysokie.
Dawno nie widziałem bramkarza który byłby tak niezdecydowany w grze na przedpolu. Co ja mówię, przecież on wogóle ostatnio nie grywa na przedpolu.
Naprawdę nie chcę wylewać tutaj wiadra pomyj na klub któremu sam kibicuję, ale w trakcie tych dwóch meczów, zobaczyłem więcej błędów własnych zawodników niż przez cały zeszły sezon i zwyczajnie mnie to martwi w kontekście starć z jeszcze mocniejszymi zespołami.
Albo przeskok pomiędzy tymi dwoma ligami jest tak ogromny, albo wychodzi ogromny brak ogrania, albo nastąpił zwyczajnie zły układ gwiazd w konstelacji i mamy pecha.
Cokolwiek by nie było przyczyną tego mizernego występu, jedno jest pewne. Przed chłopakami ciężki tydzień, bo takie mecze potrafią na długo tkwić w głowie i skutecznie pętać nogi.
A w niedziele chcielibyśmy zobaczyć drużynę która potrafi stworzyć kilka ładnych, składnych akcji i będzie skuteczna, bo skuteczność to też część piłkarskiego rzemiosła. Drużynę która nie będzie drżała przy każdym stałym fragmencie. I wreszcie bramkarza, który jest przywódcą potrafiącym odpowiednio dyrygować formacją obronną.
Wierzę że jest to tylko kwestią czasu.
Wczoraj usłyszałem że Podbeskidzie, może być takim polskim Blackpool.
Dla niezorientowanych powiem, że ta angielska drużyna zrobiła furorę w poprzednim sezonie Premiership. Wkońcu to w jej spotkaniach padało najwięcej bramek. Niestety ekipa z Bloomfield Road, mimo próby nadzwyczaj odważnej gry nawet z potentatami, nie utrzymała się w lidze.
Osobiście wolałbym aby trener Kasperczyk przemyślał zasadność stosowania, również defensywnych taktyk.
Nie po to czekaliśmy w Bielsku, tyle lat na Ekstraklasę żeby po roku wyjechać z niej na taczkach mimo ładnej i przyjemnej dla oka gry...