Ads 468x60px

niedziela, 18 grudnia 2011

Historia jednego dowcipu


Dzisiejszy wpis będzie bardzo nietypowy, a przede wszystkim krótki.
Barcelona pokonała w finale Klubowych Mistrzostw Świata drużynę brazylijskiego Santosu 4:0. Pokonała… Co ja mówię… Tak naprawdę sprowadziła zwycięzcę Copa Libertadores do poziomu lekkoatletów biegających między podopiecznymi Guardioli.
Nie spodziewałem się, że przepaść będzie aż tak widoczna. Tak na dobrą sprawę z tego turnieju zapamiętać wypada trzy rzeczy – finałową kanonadę Barcy, absolutną niemoc Neymara i fatalną kontuzję Davida Villi.
Złamanie kości na nieco ponad pół roku do Euro, może okazać się fatalne w skutkach. W zasadzie, jeśli El Guaje nie zdąży dojść do optymalnej dyspozycji przed przyszłoroczną imprezą w Polsce i na Ukrainie, Hiszpańska federacja może zacząć myśleć nad wynajęciem jakiegoś Kazacha z kałasznikowem i wysłania go do siedziby FIFY celem wybicia tej federacji z głowy, organizowanie KMŚ w środku sezonu.
Ale nie chcę rozwodzić się dłużej nad tym turniejem, czy jego zwycięzcy, są, bowiem bardziej „poważne” sprawy.
Przeczytałem gdzieś dowcip, który mną wstrząsnął. Poczułem się obrażony, dotknięty do żywego wręcz.
Dowcip, który zepsuł mi cały dzień, a kto wie czy nie zbliżające się Święta i cała atmosferę z nią związaną.
Właściwie to już teraz zastanawiam się czy opłatek będzie smakował mi tak samo jak rok czy dwa lata temu.
Obiecałem sobie, że nie będę tego kawału nigdzie rozpowszechniał, schowam go gdzieś głęboko w sobie i postaram się z heroicznym nieomal trudem zapomnieć.
Przytoczę go jednak tylko wam w tajemnicy.
Brzmiało to mniej więcej tak:

Sytuacja się dzieje na lekcji.
Nauczyciel: Jasiu, kim są Twoi rodzice z zawodu?
Jasiu: Mama jest ekspedientką, a Tata...
N: No, kim?
J:, Bo to bardzo krępujące...
N: No powiedz, Jasiu, żadna praca nie hańbi
J: No, bo mój Tata jest męską dziwką...
Nagle dobiega głos z końca klasy: On kłamie, jego tata jest piłkarzem Barcelony

To nie prawda, taka sytuacja nie mogłaby się zdarzyć. To wszystko jedno wielkie oszustwo, spisek, pomówienia, oszczerstwa.
Dlaczego?
Otóż posłuchajcie mnie teraz dowcipnisie:
Żaden, powtarzam, żaden piłkarz Barcelony, choćby nie wiem, co się działo, jakby nie był pijany, jakby nie nienwidział swojego pierworodnego, nie dałby… swojemu synowi na imię Jaś!!!!!:D:D
Fanom Realu, którzy najprawdopodobniej wymyślili ten kawał, przypominam, że wśród sympatyków Dumy Katalonii od dłuższego czasu krąży opowiastka jakoby rząd Hiszpanii planował wprowadzić do obiegu znaczki z podobiznami kopaczy z Madytu. Po dokładniejszym badanu rynku, pomysł został porzucony, ponieważ przeciętny Hiszpan nie wiedział, na którą jego stronę należy napluć;)

sobota, 17 grudnia 2011

Dużo zdrowia, bo szczęście już mamy


Jak możemy zdefiniować szczęście? Dla takiego przeciętnego policjanta, szczęściem będzie informacja, że ktoś przyklepał w Sejmie reformę płacową oznaczającą podwyżkę płac o 10%. Chociaż gdyby się tak głębiej zastanowić, to bardziej można byłoby klasyfikować to w kategoriach cudu

Dla „Gienka” przesiadującego całe dnie pod sklepem monopolowym w miejscowości Dzierzążnia, fartem będzie, kiedy zaczepi eleganckiego pana wysiadającego z Mercedesa i w odpowiedzi nie usłyszy „spierdalaj”, ale złapie rzucone z pogardą w jego stronę 2 złote.
Szczęście jak i wiele innych rzeczy jest pojęciem względnym.

Polscy kibice ostatnimi czasy doświadczyli całej serii uśmiechów losów, co w pewnym sensie dyskredytuje powiedzenie że szczęście sprzyja lepszym. Zaczęło się od pamiętnego już losowania grup finałowych Euro 2012. Nie ma, co się w to bardziej zagłębiać – wylosowaliśmy teoretycznie najłatwiejszą grupę i powinniśmy się z tego cieszyć.
Nie zgadzam się z opiniami, że jest to „Polskie myślenie” czyt. bagatelizowanie. O tym przekonują nas suche fakty i choćby ranking FIFA. Ktoś mi powie, że rankingi nie grają. Ok, ale na jakiejś podstawie są ustalane, i czy się to komuś podoba czy nie są wyznacznikiem siły danej reprezentacji. A takie gadanie, że nie ma, co dzielić skóry na niedźwiedziu odbieram, jako zwykłe asekuranctwo.
Żal mi tylko trochę tych, którzy wylosowali, bądź nabyli inną drogą bilety na spotkania grupowe Polaków. No cóż, mega atrakcyjnych przeciwników nam nie przydzielono. Ale za to może w fazie pucharowej będzie znacznie lepiej…
Tak, tak… W fazie pucharowej, bo mimo tego, że to jednak my jesteśmy najsłabszą ekipą nie tylko w tej grupie, ale i w całych rozgrywkach, uważam, że przy naszej organizacji, naszych kibicach, historycznej szansie, która nie powtórzy się już szybko o ile w ogóle, powinniśmy pokusić się o awans dalej. W każdym innym wypadku będzie smród na cała Polskę, a pierwszym „skunksem” okrzyknięty zostanie Smuda.
Wczoraj z kolei, polosowano przeciwników dla naszych dwóch reprezentantów w Lidze Europy, i znowu możemy dziękować Bogu, Allachowi, Jahwe (w zależności od wyznania).
Wiślacy, którzy w przypływie myśli samobójczych, tak odważnie krzyczeli, że chcą dostać Manchester i to obojętnie, który zostali dokooptowani do Standardu Liege, a Warszawska Legia, powróciwszy przed chwilą z wycieczki krajoznawczej do Izraela dostała Lizbońską Benfikę.
W wypadku Krakowian, to właśnie teraz zaczyna się ignorowanie przeciwników przez media. Gdzieś wpadło mi w ucho, że belgijczycy są, jak to się zwykło ładnie mówić, „w zasięgu Mistrzów Polski”.
Yyy… W porównaniu z innymi drużynami, które można było wylosować to tak, rzeczywiście jest to jeden z łatwiejszych oponentów i dlatego uważam to za szczęśliwe losowanie, ale, na jakiej podstawie ktoś mówi, że są oni w naszym zasięgu i już nakazuje Krakowianom myśleć o kolejnej rundzie, to nie ogarniam.
Tak się składa, że Standard Liege to mistrz Belgii, kraju, który w rankingu UEFY, jest sklasyfikowany o całe 8 pozycji wyżej. Więc nie wmawiajmy do ciężkiego licha, od samego początku piłkarzom Białej Gwiazdy, że mogą zacząć myśleć o 1/8 finału, już teraz, bo to, kto może mieć takie zakusy okaże się w lutym na boisku.
Co prawda Polska reprezentacja na Euro również będzie musiała mierzyć się z lepszymi drużynami od siebie, ale chyba nikomu nie muszę udowadniać, że to sytuacja zgoła inna. Choćby, dlatego że to jest kadra, która od wielu miesięcy przygotowuje się docelowo na turniej europejskiego czempionatu.
Legia trafiła niestety znacznie gorzej, ale też nie beznadziejnie. Boje z Portugalczykami będą na pewno bardzo ciekawym widowiskiem, pod warunkiem, że w przerwie zimowej ktoś przy Łazienkowskiej nie postanowi zorganizować zimowej wyprzedaży i nie pozbędzie się któregoś z kluczowych zawodników.
Tak paradoksalnie większe szanse daje właśnie Legii. Nie wiem, dlaczego, może właśnie z tego powodu, że mecze z trudniejszymi rywalami zawsze wyzwalają maksymalne pokłady ukrytych sił i dodatkowych ambicji. A może, dlatego że po prostu na Wiśle zawiodłem się już tyle razy, kiedy bezskutecznie rok po roku dobijała się bezskutecznie do bram Champions League.
Kibicować z pewnością będę jednak obu ekipom.
Ah, zapomniałbym… Wczoraj w Antalyi nasza reprezentacja zmierzyła się z Bośnią i Hercegowiną. Nie bardzo wiem, co napisać o tym spotkaniu. Przez brak czasu nie widziałem tego pojedynku, ale też nie zabiegałem o to, aby ten czas sobie zorganizować z kilku powodów.
Po pierwsze, piłka nożna to poza współzawodnictwem, wielkimi pieniędzmi, szybkimi samochodami piłkarzy czy ich coraz to nowymi kochankami, również rozrywka. Taki zwykły, czysty fun. Z góry założyłem, że niczego z tej listy w piątkowy wieczór w trakcie tego spotkania nie obejrzę, więc zorganizowałem sobie inną rozrywkę.
Po drugie to czy obejrzę potyczkę trzeciego garnituru naszej reprezentacji z Bośniackimi młokosami nie wpłynie na nic w moim życiu. Ani nie stanę się dzięki temu lepszym człowiekiem, ani tym bardziej niczego nowego nie dowiem się o kadrze, bo dla wielu to był pewnie pierwszy i ostatni taki występ. Ogólnie mecz ten był mi potrzebny jak Palikotowi krzyż na sali plenarnej.
Nie wiem, czemu służyć miał ten występ służyć, pewnie rzeczywiście sztucznemu pompowaniu statystyk zawodników. Teraz potencjalny kupiec, dajmy na to Soboty będzie musiał liczyć się z tym, że prezes powie: „halo, ten piłkarz zaliczył występ w reprezentacji i nawet w swoim debiucie zdobył zwycięską bramkę, więc musicie wyłożyć te 250 tysięcy Euro więcej”.
A to, że grał przeciwko młodzieżówce Bośni już nikogo nie będzie interesować, a już na pewno nie prezesa

czwartek, 15 grudnia 2011

Cud nad Wisłą - ekstaza w Krakowie


I niech mi ktoś powie, że w piłce nożnej cuda się nie zdążają, że to wszystko jest z góry ustawione, że maluczcy nie mają prawa osiągać dobrych rezultatów z piłkarskimi potęgami najpotężniejszych lig Świata

To, co wydarzyło się dzisiejszego wieczoru w Krakowie i w Londynie zadaje kłam wszystkim powyższym twierdzeniom. Ponadto budowania dramaturgii mógłby pozazdrościć nie jeden Hollywoodzki twórca kiepskich na ogół horrorów.
Przed ostatnim spotkaniem Wisły w fazie grupowej Ligi Europy, z Tweente media jednym chórem powtarzały, że Biała Gwiazda nadal ma matematyczne szanse na awans, jednak jest to nadzieja bardzo iluzoryczna.
Przede wszystkim Krakowianie musieli ograć Holenderskich liderów swojej grupy. Jakby tego science-fiction było mało, to drugim warunkiem był przynajmniej remis kopciuszka Odense z londyńskim Fulham na jego terenie.
Scenariusz tak nierealne, że tylko nadzwyczajni optymiści mogli liczyć na spełnienie choćby jednego z tych warunków.
Ja jednak zasiadałem do tego meczu z jakimś dziwnym przeczuciem, że może na wiosnę nie uda się mieć dwóch drużyn w Europejskich rozgrywkach, ale być może Wisła pokaże coś, co wreszcie nie będzie przypominało kopaniny chłopców z podstawówki na w-fie.
Tak rzeczywiście było. Sam nie wierzę, że to piszę, ale przyjemnie oglądało się grę Wisły. Była masa niedokładności, jasne. Ale to wreszcie była grająca DRUŻYNA.
Drużyna z Enschede wyglądała jakby sama nie do końca wiedziała, co się dzieje przy ulicy Reymonta. Przecież jeszcze nie dawno rozmontowała Mistrzów Polski 4:1, a teraz schodziła zaledwie remisując do przerwy 1:1.
W międzyczasie Fulham spokojnie ogrywało Duńczyków 2:0. W końcu jakiś limit szczęścia obowiązuje. Dlaczego miałoby być wszystko po naszej myśli?
Druga połowa to błyskawiczna bramka Genkova na 2:1 dla piłkarzy z Grodu Kraka, i mimo pozytywnego wyniku ciągłe szukanie okazji na podwyższenie rezultatu, co jak na polski zespół jest wyjątkowo rzadko spotykanym zjawiskiem, pomijając nawet klasę przeciwnika.
Na Creven Cottage z kolei, skazywane na pożarcie Odense zdołało za sprawą Andreasena doprowadzić do wyniku 2:1, co jeszcze dawało jakiś cień nieśmiałej nadziei.
Kiedy po ostatnim gwizdku piłkarze Wisły podchodzili do jednego z sektorów, aby podziękować swoim fanom za wspaniały doping, stał się cud.
Tak, tak okazało się, że nawet tak wielki klub jak Fulham – drużyna występująca w najsilniejszej lidze Świata, płacąca swoim zawodnikom tygodniówki rzędu rocznej wypłaty przeciętnego Polaka, potrafi zagubić gdzieś na moment koncentracje w tak kluczowym momencie i dać sobie wpakować wyrównującą bramkę w 92 minucie spotkania.
Kraków oszalał! To był ten moment, w którym również mi - prywatnie nie sympatyzującym z Wiślakami, udzieliły się te emocje. Cudownym momentem było obserwowanie radujących się zawodników Wisły, a z nimi fetujących kibiców. Dla takich chwil każdy z tych chłopaków przelewał litry potu na treningach, czy choćby w tym konkretnym meczu.
Przecież mogli wyjść na murawę zupełnie zdekoncentrowani. Ile razy już widzieliśmy nasze drużyny odpuszczające spotkanie. Machnęlibyśmy na to wszyscy ręką z przyzwyczajenia.
Dzisiaj Wiślacy pokazali jednak sportową klasę i ogromną wiarę w końcowy sukces, co niezwykle zaprocentowało.
My, jako kibice mamy z kolei w perspektywie piękną wiosnę. Pierwszy raz od 41(!) Lat będziemy mogli śledzić występy dwóch naszych drużyn w rozgrywkach europejskich.
Jak podkreślił Mateusz Borek – Kraków dziś nie zaśnie, i ma ku temu wszelkie powody. Ich ulubieńcy pokazali że mają jaja, na dodatek mając przy tym całą furę szczęścia.
To był piękny wieczór, wieczór który sprawia że piłkę nożną można kochać mimo tego że czasami jest dla nas brutalna. Dzisiaj jej brutalność odczuli na szczęście kibice londyńczyków

P.S
Zobaczcie sami tą radość, bo warto:
Tutaj

środa, 14 grudnia 2011

I jeszcze jeden, i jeszcze raz...


Niestety, 216 El Clasico przeszło sobotnim wieczorem do historii. Niestety, bo niewiele meczów w tym pięknym świecie piłki nożnej budzi tak ogromne emocje milionów ludzi na całym globie. W zasadzie jedynym trafnym porównaniem może być finałowe spotkanie Mistrzostw Świata. Jednak z tego typem wydarzeniem mamy do czynienia tylko raz na 4 lata, podczas gdy w chylącym się ku końcowi roku mieliśmy przyjemność 7-mio krotnie ściskać kciuki za ekipę Barcelony bądź Realu Madryt

Po sobotnim pojedynku nie mam po raz kolejny najmniejszych wątpliwości, Barcelona jest na dzień dzisiejszy tworem doskonałym. Ten, kto temu przeczy albo totalnie nie wie, o co chodzi w sporcie, w którym 22 facetów biega za balonem albo jest zwyczajnie ślepy. Katalończycy w zasadzie zaczynają tworzyć jakąś nową odmianę futbolu. W ich wersji to 11 facetów biega między podopiecznymi Guardioli, zastanawiając się, kiedy wreszcie mistrzom Hiszpanii futbolówka łaskawie odklei się od stóp.
Madrytczycy z kolei mają ewidentny problem z… psychiką. Mourinho być może jest trenerskim geniuszem, mistrzem psychologicznych zagrywek, królem dostosowywania taktyki pod konkretnego przeciwnika. Jednak cała jego ciężka praca na treningach, jego nieprzespane noce w poszukiwaniu idealnego ustawienia, biorą w łeb przez to, że jego podopieczni wychodząc na murawę mierzyć się z Dumą Katalonii, mają w głowach zawartość konserwy turystycznej.
Przed sobotnim meczem wszystko przemawiało na korzyść Realu. Forma, którą w ostatnim czasie prezentowali Królewscy skutecznie zamykała usta wszystkim antyfonom Madrytczyków.
Muszę przyznać, że pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna czułem uzasadnioną obawę, czy aby dzień 10 grudnia 2011 roku nie będzie dniem wielkiego upadku hegemonii Barcelony, a zarazem chwilą, w której stolica Hiszpanii stanie się biała od koszulek sympatyków Realu.
Taka wizja towarzyszyła mi do momentu rozpoczęcia meczu. Wystarczyły dokładnie 22 sekundy, abym zaczął zastanawiać się czy aby nie jest to właściwy moment na próbę otwarcia centrum wróżbiarskiego. 1:0 Po niespełna minucie gry.
Wtedy wiedziałem już, że albo Real w przeciągu najbliższych kilkudziesięciu minut dobije zranioną bestie ze stolicy Katalonii, albo w tym samym okresie czasu zostanie przez nią rozszarpany w ogromie jej furii.
Tak też się stało. Real próbował grać do momentu stracenia bramki wyrównującej. W momencie, kiedy Messi w swoim stylu wkręcił w podłoże kilku obrońców, którzy tym razem nie zdarzyli go w porę przewrócić jak to mają w swoim zwyczaju, a Sanchez po jego podaniu posłał piłkę obok interweniującego Casillasa, Real stracił nie tylko bramkę.
Z zawodników jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki prysnęła wszelka wiara we własne, bądź, co bądź nie małe umiejętności.
Po pierwszej połowie posługując się terminologią bokserską, Real był solidnie zamroczony. Druga połowa to już jedna nieustająca 45 minutowa kombinacja finezyjnych ciosów Barcy.
Kibice Blaugrany, do których ja się oczywiście również zaliczam, mogli z rozkoszą obserwować ośmieszanie swojego odwiecznego rywala, setkami idealnych podań i kolejnych bramek.
Osoby, które nigdy nie grały w piłkę mogą zwizualizować sobie ten stan za pomocą takiego prostego przykładu.
Na pewno nie jeden raz dusiła was zmora nocna. Ze wszystkich sił staraliście się obudzić, ale było to strasznie trudne. Zawsze jednak koniec końców udawało wam się to.
Dla Realu druga połowa była właśnie taką zmorą, tyle, że na jawie i skończyła się dopiero po 45 minutach, totalną klęską. I nie była to słabość fizyczna. Po raz kolejny podkreślam, że Real dysponuje bardzo podobnym „materiałem ludzkim”, co Barcelona.
Bacznie analizując grę pojedynczych zawodników nie dostrzegam również ogromnej przepaści w kwestii umiejętności. W wypadku podopiecznych wielkiego Mou, jest to kwestia panicznego strachu przed kolejną porażką w Derbach Europy. A każde kolejne upokorzenie tylko napędza to błędne koło.
Nie wiem, co musi się stać, aby Real wreszcie wyszedł pewny siebie na murawę, rozegrał równe 90 minut i odprawił Dumę Katalonii z kwitkiem, i szczerze mówiąc nie interesuje mnie to. Wiem natomiast jedno. Jeśli Portugalski trener jest naprawdę takim geniuszem, na jakiego kreują go media, na jakiego mogą wskazywać spore osiągnięcia z Porto czy Interem, to wypadałoby wreszcie trafić do psychiki własnych podopiecznych. Wyplenić z ich głów demony, które tak skutecznie pętają nogi zawodnikom po stracie bramki. W przeciwnym razie, przyszły rok znowu, ku między innymi mojej radości, upłynie pod znakiem dominacji Katalonii nad Kastylią

środa, 9 listopada 2011

Z cyklu: PZPN, czyli jak wkur*ić połowe Polski



W ostatnim swoim poście pozwoliłem sobie na dość otwartą krytykę wszystkich osób, które z taką sadystyczną przyjemnością wieszają psy na Smudzie.
Nie wspomniałem jednak ani słowem o PZPN-ie...
Jak się okazało w zupełności słusznie.
Beton z Miodowej miał co i raz, jakieś mniej lub bardziej konkretne jazdy, teraz jednak posunął się za daleko


Niedawno Świat obiegła wstrząsająca wiadomość, według której Justin Bieber miał zostać zgwałcony.
Pomyślałem wtedy, że głupota osiągnęła już swoje maksimum.
W sumie to nawet się ucieszyłem, że żadna bardziej idiotyczna informacja w najbliższym czasie, do mnie dotrzeć zwyczajnie nie może.
Długo jednak, nie musiałem czekać na nowy "rekord", bowiem wczoraj odbyła się oficjalna prezentacja koszulek, w których nasza reprezentacja zaprezentuje się na przyszłorocznym Euro.
Szczerze przyznam, że kilka dłuższych chwil wpatrywałem się osłupiały w te łachmany, które przygotowała firma Nike, przy współpracy z naszymi związkowcami.
Gdzie do cholery jest orzeł?!
Co to za paćka ulokowana w JEMU należącym się miejscu?!
No luuudzie...
Z jakiej paki nasze godło narodowe, zostało zastąpione przez doskonały przykład na to, jak nie korzystać z Paint-a?!
W jednej chwili internet zaczął huczeć, od komentarzy rozwścieczonych kibiców.
PZPN nie mając sobie nic do zarzucenia, natychmiast wystawił swoją rzeczniczkę, Panią Olejkowską, która tak oto wytłumaczyła zaistniała sytuację:

"Godło narodowe to symbol, którego w żaden sposób nie da się zastrzec i tak naprawdę może być używane przez każdego. Ostatnio np. widziałam drużynę z bardzo niskiej ligi, która miała biało-czerwone koszulki z orzełkiem. Chyba nawet jej sponsorem technicznym był Nike. Dlatego wykorzystaliśmy zastrzeżony logotyp, którego nikt nie będzie mógł używać".

No to jest jakaś bezczelna prowokacja i farsa!
Powodem jest to, że jakichś kilku kretynów chce mieć wyłączność na "herb" drużyny narodowej, żeby móc kosić większe zyski ze sprzedaży koszulek?!
Serwis weszlo.com postanowił zapytać wprost przedstawiciela Nike, kto wpadł na taki szatański pomysł.
Po przeczytaniu odpowiedzi wydaje mi się, że ten Pan ma problem ze zrozumieniem tzw. słowa pytanego.
Dowiadujemy się od niego, że koszulka jest wykonana z jakichś tam mega, hiper, magicznych, zajebistych materiałów, rodem z przyszłego tysiąclecia.
Mówi też że nie ma pojęcia, czy Nike jako wykonawca zaproponował PZPN-owi projekt z godłem, bo jak twierdzi nie brał udziału w dyskusji, ale zaznacza że to federacja mówi co mają drukować.
Tragiczne jest to, że wszyscy wydają się zachowywać jakby nic takiego się nie stało.
Otóż bardzo wiele się stało!
Tak jak wczoraj pisałem, reprezentacje coraz intensywniej idą w kierunku "klubowym". Zawodnicy mogą tak na dobrą sprawę grać niemalże w każdej reprezentacji jakiej chcą.
Wystarczy tylko posiedzieć trochę w danym kraju i być lepszym od miejscowych na danej pozycji.
Ale to nie oznacza że na koszulkach mogą pojawiać się jakieś wymysły chorych głów designe-rów, zamiast godła tak ważnego dla wielu z nas od tylu lat.
Może od razu zacznijmy sprzedawać powierzchnie reklamową na reprezentacyjnych trykotach.
Niech na biało czerwonej koszulce, w jej centralnej części zostanie usytuowana jakaś reklama środka na gazy, albo prezerwatyw.
Skoro ktoś nie liczy się z symbolem narodowym, to dlaczego ma szanować jednolite barwy.
Gdzie my zmierzamy?
Ktoś powiedział że nie ma co się unosić i panikować, bo przecież w tym logo jest motyw orła tyle że (tutaj najlepsze) w 3D.
Czyli co?
Na następnych koszulkach dostaniemy godło w 5D, czyli orła który będzie bardziej przypominał wielokolorowa plamę, ale za to będzie machał skrzydłami i co jakiś czas srał, zamiast tradycyjnego?
Źle się stało, ale trzeba być osobą wyjątkową oderwaną od rzeczywistości żeby liczyć na jakiekolwiek przyznanie się do winy kogokolwiek.
Wszak przecież w kasach wszystko będzie się zgadzać.
Na Orlikach nie zobaczymy więcej dzieci biegających w "autentycznych" reprezentacyjnych koszulkach Lewandowskiego czy Błaszczykowskiego.
Dlaczego?
Bo będą miały jakiegoś "tandetnego" orła, zamiast "pięknego" nowego loga reprezentacji.
Niechaj najlepszym i jedynym słusznym komentarzem odnośnie tej profanacji, będą słowa Jana Tomaszewskiego:
"...to jest, kurwa, skandal!"

wtorek, 8 listopada 2011

Miszmasz, czyli "chińskie" Włochy, Smuda, Gorgoń i Ronaldo


Już 11 listopada nasi reprezentanci rozegrają swój pierwszy mecz na świeżo otwartej arenie we Wrocławiu, przygotowanej specjalnie pod kątem Euro 2012 (jak wszystko
od kilku lat u nas)

Stadion który zdecydowanie nie poraża wyglądem (moim zdaniem przypomina nieco, rolkę papieru toaletowego), może pomieścić niemalże 45 000 kibiców, co jak na polskie realia jest wynikiem imponującym.
Data może nie została wybrana najszczęśliwiej, ale przeciwnik bardzo zacny - Włochy.
Włosi którzy w cuglach wygrali swoją grupę eliminacyjną dystansując m.in Serbie czy Słowenię, nie odnosząc przy tym ani jednej porażki i tracąc zaledwie dwie bramki w 10 spotkaniach.
Długo zastanawiałem się, jaki skład zdecyduje się przywieźć do naszego kraju trener Prandelii. Wszak jest to tylko mecz towarzyski, a największe gwiazdy pewnie chciałyby odpocząć po udanych eliminacjach.
Jakże miło zostałem zaskoczony kiedy 2 dni temu okazało się, że do Wrocławia zawita kilka światowych gwiazd Azzurich.
Zabraknie oczywiście Antonio Cassano, którego organizm postanowił się ostatnio zbuntować, wyrażając to udarem mózgu.
Ale poza tym mamy szanse zobaczyć w akcji Buffona, Pirlo czy Mario Ballotellego.
Napisałem że przybędzie do nas kilku bardzo znanych zawodników celowo, bo w tym właśnie momencie łapię się na takim oto spostrzeżeniu: albo ja jestem już jakimś kibicowskim dinozaurem, albo reprezentanci Włoch mają bardzo mało chwytliwe nazwiska. Ikonami są Buffon, Pirlo czy Chiellini. Ok.
Ale niech mi ktoś wytłumaczy, kto to do ciężkiego licha jest Maggio albo Ogbonna.
Fakt, liga włoska jest dla mnie jedną z najmniej interesujących lig na świecie i kojarzy mi się głównie z leniwymi powtórkami nadawanymi na antenie Rai Uno.
Być może stąd wynika ta skandaliczna niewiedza.
Ale powołany skład Italii wygląda dla mnie, jak rozpisana na papierze reprezentacja Koreii czy innych Chin, w której to mamy: czterech Park-ów, dwóch Ming-ów a na dobrą sprawę nie wiadomo kto to jest i który to który.
No cóż, w przypadku Włochów będzie o tyle łatwiej że przynajmniej, (jak podejrzewam) z twarzy nie będą tacy sami, a i różnić się nazwiskami na koszulkach powinni.
Ale dajmy już spokój potomkom Mussoliniego, bo zaraz dowiem się że jestem rasistą.
Mamy przecież nasze "Orły", na których można się bez obaw wyżyć.
Tak myślicie?
I tu zaskoczę wszystkich. Wcale nie zamierzam wyśmiewać Smudy, ani nikogo wplątanego przez niego, w swoja "wizje kadry".
Na lewo i prawo słyszę tylko "Smuda to, Smuda tamto".
Rzygać się chce.
Nagle dowiaduję się, że w kraju mamy lekko licząc, jakieś 25 milionów ekspertów piłkarskich którzy, gdyby nie Smuda, mogliby być znakomitymi selekcjonerami.
A wogóle mistrzostwo Europy to by zrobili z palcem w dupie.
Nie tak łatwo Panowie i Panie.
Nie będe krytykował z dwóch powodów.
Po pierwsze nasz selekcjoner, jak to mówi dzisiejsza młodzież, ma "wyj*bane" na to co większość mówi.
Bardzo często co innego mówi, a co innego robi narażając się na krytykę.
Nie będę bił głową w mur, bo gdzieś słyszałem że to nie służy zdrowiu.
A po drugie, ok, ja też nie przepadam za Franzem. Uważam że część jego powołań były, albo są totalnie nie trafione.
Ale zamierzam poczekać do Euro, i dopiero po tym turnieju ocenić całą kadrę ze Smudą włącznie.
Dlaczego? Bo nie chcę być w grupie osób które teraz na przeróżnych forach, wysyłają Franza na obserwacje psychiatryczną (w najlepszym wypadku), a kiedy w jakichś niecodziennych okolicznościach osiągniemy sukces na Euro, nie będą wiedziały gdzie podziać wzrok.
Wiem że w dzisiejszych czasach, tego typu ludzie prawdopodobnie najzwyczajniej w Świecie zmienią front i zaczną prawić, jak to od początku wierzyły w naszą kadrę.
Wkońcu internet ma tą niewątpliwa zaletę/wadę (niewłaściwe skreślić), że w wielu wypadkach możemy być anonimowi.
Ale sorry, ja mam jakiś kręgosłup moralny i nie chcę żeby mi było później głupio, tyle.
Nie będę czepiał się też naszych "farbowanych lisów" (kolejny idiotyczny termin wymyślony przez media, podłapany i powielany na wszelkich forach), czyli Matuszczyka, Polańskiego Perquisa, Obraniaka.
Nie mam zupełnie nic przeciwko grze obcokrajowców w kadrze, dopóki zostają zachowane jakieś racjonalne proporcje i Ci obcokrajowcy nie zabierają miejsca lepszym na swoich pozycjach, Polakom.
I tak właśnie według mnie jest.
Przestańmy się oszukiwać, coraz więcej reprezentacji będzie korzystać, a nawet już korzysta z obcych zaciągów i nie robi się wokół tego jakiegoś niewyobrażalnego halo.
Ale nie, my musimy zawsze pod prąd zasłaniając się dumą narodową, patriotyzmem, wybuchami na Słońcu.
Mamy czasy jakie mamy i taka praktyka za kilka lat będzie już czymś zupełnie powszechnym, czy Wam sie to podoba czy nie.
Reprezentacje zmienią się w coś na kształt klubów, a walka z takimi czynnościami, jest jak walka z wiatrakami.
Przytoczę tutaj historię niejakiego Alexandra Gorgonia (wszelkie podobieństwo nazwisk jest tutaj przypadkowe).
Jest to 23-letni pomocnik, który na codzień grywa w Austrii Wiedeń.
W Austrii mieszka od 1988 roku, a więc co łatwo policzyć, od urodzenia.
I ten rzeczony Gorgoń mówi w wywiadzie dla Super Ekspressu takie słowa: "Gdybym dostał polski paszport, bez konieczności zrzekania się austriackiego, to zagrałbym dla tej reprezentacji, która pierwsza by się po mnie zgłosiła".
I co teraz?
Teoretycznie jest Polakiem, chociaż całe życie spędził w Austrii.
Kto ma mieć do niego pretensje?
My bo jest "nasz" a chce kupczyć grą dla kadry, czy Austriacy którzy goszczą go na swoim terenie od urodzenia a teraz dopuszcza myśli o grze dla Polski?
Widać że nie jest związany silną więzią z Polską, bo być zwyczajnie nie może, więc wystawia się na reprezentacyjną "listę transferową".
To tylko ilustruje że reprezentacja idzie w kierunku klubowym.
Nic na to nie poradzimy.


Zrobiło się nam nieco nostalgicznie, więc kończąc odejdę trochę od tematu.
Cristiano Ronaldo się oświadczył.
Wiem, wiem...
Sam czytając to zdanie zadawałbym sobie pytanie "No i co?".
Zobaczcie sami


Jest bogaty, rozumiem.
Kochają się, rozumiem.
Chce to wyrazić najlepiej jak potrafi, rozumiem.
Co mu strzeliło do głowy kupując tą "bulwę", nie rozumiem.
Coś potwornego, jak można się z takim paskudztwem pokazać?!
Wiem że są gusta i guściki, ale drogie Panie, czy któraś z Was marzy o tym żeby nosić na palcu taką kopalnie diamentów wraz z jej Afrykańskim właścicielem, gromadką dzieci i okolicznymi wioskami?
Mam nadzieję że Irina nie będzie paradowała z tym dowodem braku gustu narzeczonego na codzień i wytłumaczy ukochanemu że nie rozmiar ma... Sami wiecie

wtorek, 9 sierpnia 2011

Klątwa Bełchatowa


61 dni od ostatniego gwizdka, kończącego sezon 2010/2011 w Ekstraklasie, nasza swojska liga wróciła z pełną pompą.
Pierwsza zmiana rzuca się w oczy od razu...


Otóż zawodnicy, zwani umownie piłkarzami, nie potykają się już o własne nogi w jakiejś tam Ekstraklasie...
Niemiecki gigant telekomunikacyjny, który jeszcze na dobre nie zagościł na naszym rynku, T-Mobile, zdecydował się narazić dobre imię własnej marki, a co za tym idzie został sponsorem tytularnym ligi.
Zmiana dla niezorientowanych kosmetyczna, jednak warto nadmienić, że poza różowym prostokącikiem na koszulkach zawodników, T-Mobile wniósł również spory zastrzyk gotówki do naszej piłki.
Nie ma co ukrywać że bez pieniędzy profesjonalna piłka, nie ma prawa bytu więc każde dodatkowe środki są bardzo potrzebne i powinny pozytywnie wpływać na ewentualny dalszy rozwój dyscypliny.
Pod warunkiem że prezesi nie "przehulają" ich na bezpodstawne, astronomiczne gaże dla piłkarzy, co w Polsce jest niestety zjawiskiem powszechnym (oczywiście że pomyślałem teraz o Polonii Warszawa).

Kolejną nowością jest dwóch nowych ekstraklasowiczów. Do ligi dołączyły ekipy ŁKS-u Łódź oraz Podbeskidzia Bielsko-Biała.
O ile Łodzianie to drużyna której gra w najwyższej klasie rozgrywkowej nie jest obca, o tyle Górale to absolutni debiutanci.
Można pójść o krok dalej i śmiało nazwać ten awans wydarzeniem bez precedensu w sportowej historii, mojego rodzinnego, niespełna dwustutysięcznego miasta.

Tak zwani eksperci, nie pozostawili beniaminkom większych nadzieji, twierdząc że oba teamy to główni kandydaci do zapadnięcia się w czeluściach walki, wyłącznie o utrzymanie.

Pierwsza kolejka, ba, pierwszy mecz sezonu pokazał że jest to niestety bardzo prawdopodobne rozwiązanie.
Otóż ŁKS, grając na "gościnnych występach" w Bełchatowie został brutalnie sprowadzony na ziemię przez Lecha Poznań.
0:5... Ten wynik mówi wiele...
Chociaż na pewno nie oddaje realistycznie wydarzeń dziejących się na boisku.
Poznaniacy byli najzwyczajniej w świecie, piekielnie skuteczni.
Można śmiało powiedzieć że strzelili co mieli i tyle.

Z kolei na zakończenie inauguracyjnej kolejki, Podbeskidzie spotkało się z Jagiellonią Białystok.
Białostocczanie przybyli pod Klimczok z ogromną chęcią powetowania sobie klapy w eliminacjach Ligi Europy z kazachskim Irtyszem.
Po niespełna 6 minutach, kibice w Bielsku zamarli, łącznie ze mną zresztą...
Richard Zajac powalił jednego z graczy Jagi, natomiast sędzia pewnym gestem wskazał na "wapno". Chwilę później Tomek Frankowski utonął w objęciach swoich kolegów, po pewnie wykorzystanej jedenastce.
Nie tak to miało wyglądać...
Gdy już wydawało się że pierwsza połowa zakończy się jednobramkowym prowadzeniem czwartej drużyny zeszłego sezonu, Zajac popełnił drugiego babola.
Inaczej nie można nazwać wypuszczenia piłki po bardzo lekkim dośrodkowaniu z lewego skrzydła.
Słowaka mogą tłumaczyć jedynie fatalne warunki atmosferyczne w których przyszło zmagać się obu jedenastką, rzeczywiście ulewa nie pomagała w skutecznych interwencjach.
W każdym bądź razie, do przerwy Franek miał na koncie już dwa trafienia w nowym sezonie.
W trakcie przerwy po głowach nawet najbardziej optymistycznie nastawionych kibiców Podbeskidzia, musiał pałętać się piątkowy wynik Łodzian. Passa 499 dni bez porażki w meczu ligowym na własnym obiekcie, wydawała się nieuchronnie zbliżać do końca.
Druga część to już istne brodzenie w wielkim zielonym basenie lub jak to ktoś powiedział "piłkarze brodzili jak Mickiewicz w zbożu"(pozdro:)). Warunki zdecydowanie nadawały się do rozegrania sztafety pływackiej, 4x100 metrów stylem zmiennym.
Górale jednak już nie raz udowadniali że ostatnią rzeczą jakiej można im odmówić to ambicja i wola walki.
Nie inaczej było i tym razem.
Kiedy Jagiellonia powoli dopisywała sobie 3 punkty za zwycięstwo,
najpierw znakomicie wykorzystany rzut rożny, a dosłownie chwilę później rzut karny i na tablicy świetlnej pojawił się rezultat 2:2 który utrzymał się już do końca debiutu śląskiego beniaminka.
Wynik dobry, ale absolutnie nie miarodajny. W tych warunkach na murawie mogło wydarzyć się wszystko, poza czymkolwiek związanym z piłką nożną.

Jednak już niecały tydzień później Bielszczanie wyruszyli w podróż do Bełchatowa.
Tak, na dokładnie ten sam stadion o którym ŁKS będzie chciał jak najszybciej zapomnieć.
Miejscowy GKS to drużyna całkiem dobrze znana podopiecznym Roberta Kasperczyka. W ubiegłym sezonie, los skrzyżował drogi obu ekip w Pucharze Polski gdzie Górale wyrzucili za burtę GKS.
Od tego czasu mogło się jednak sporo zmienić.
W najśmielszych iluminacjach, nie przypuszczałbym że aż tyle...
Kasperczyk drugi raz zdecydował się na, moim zdaniem ogromnie ryzykowne, ofensywne ustawienie 4-4-2, podczas gdy Paweł Janas jakby nieco asekuracyjnie postawił na 4-5-1 z Żewłakowem na szpicy.
Od początku zastanawiałem się czy ofensywa Podbeskidzia jest w stanie zrekompensować słabo spisującą się już w pierwszym spotkaniu obronę.
Po 10 minutach koszmar z Bielska powrócił w całej okazałości...
Dwie bramki w plecy na samym starcie meczu (druga bramka zdobyta ręką, mało tego, dwoma rękami) to kula u nogi z którą ciężko się biega nawet najlepszym drużyną.
Podczas gdy Podbeskidzie próbowało wyprowadzać niemrawe ataki, mecz życia rozgrywał Kamil Kosowski.
Jego dośrodkowania z istną chirurgiczną precyzją siały popłoch w polu karnym przyjezdnych.
Osobiście ostateczny wynik 0:6, wolę zrzucić na znakomitą grę Kamila który odnotował cztery asysty, wyśmienitą dyspozycję lewego obrońcy Jacka Popka który ustrzelił hat-tricka, niż na defensywę Górali która na ten mecz wyraźnie nie dojechała.
Obrońcy Podbeskidzia w sobotnie popołudnie genialnie wywiązali się z roli tyczek.
Statystowanie we własnym polu karnym miało jak widać wybitnie opłakane skutki.
Jak to jest możliwe, że ekipa która miała jeden z najmocniejszych bloków obronnych w 1 lidze, po awansie, ten sam blok zapomina że przy dośrodkowaniach należy atakować piłkę a nie pozwalać się obiegać ze wszystkich stron przeciwnikom.
Richard Zajac... Ten Pan po dwóch meczach, stracił w moich oczach więcej niż Usher, w momencie w którym zdecydował się nagrać kawałek z Justinem Bieberem.
No sorry, ale "Rysiek" albo jest totalnie bez formy albo Ekstraklasowe progi są dla niego za wysokie.
Dawno nie widziałem bramkarza który byłby tak niezdecydowany w grze na przedpolu. Co ja mówię, przecież on wogóle ostatnio nie grywa na przedpolu.
Naprawdę nie chcę wylewać tutaj wiadra pomyj na klub któremu sam kibicuję, ale w trakcie tych dwóch meczów, zobaczyłem więcej błędów własnych zawodników niż przez cały zeszły sezon i zwyczajnie mnie to martwi w kontekście starć z jeszcze mocniejszymi zespołami.
Albo przeskok pomiędzy tymi dwoma ligami jest tak ogromny, albo wychodzi ogromny brak ogrania, albo nastąpił zwyczajnie zły układ gwiazd w konstelacji i mamy pecha.

Cokolwiek by nie było przyczyną tego mizernego występu, jedno jest pewne. Przed chłopakami ciężki tydzień, bo takie mecze potrafią na długo tkwić w głowie i skutecznie pętać nogi.
A w niedziele chcielibyśmy zobaczyć drużynę która potrafi stworzyć kilka ładnych, składnych akcji i będzie skuteczna, bo skuteczność to też część piłkarskiego rzemiosła. Drużynę która nie będzie drżała przy każdym stałym fragmencie. I wreszcie bramkarza, który jest przywódcą potrafiącym odpowiednio dyrygować formacją obronną.
Wierzę że jest to tylko kwestią czasu.
Wczoraj usłyszałem że Podbeskidzie, może być takim polskim Blackpool.
Dla niezorientowanych powiem, że ta angielska drużyna zrobiła furorę w poprzednim sezonie Premiership. Wkońcu to w jej spotkaniach padało najwięcej bramek. Niestety ekipa z Bloomfield Road, mimo próby nadzwyczaj odważnej gry nawet z potentatami, nie utrzymała się w lidze.
Osobiście wolałbym aby trener Kasperczyk przemyślał zasadność stosowania, również defensywnych taktyk.
Nie po to czekaliśmy w Bielsku, tyle lat na Ekstraklasę żeby po roku wyjechać z niej na taczkach mimo ładnej i przyjemnej dla oka gry...