Ads 468x60px

środa, 14 grudnia 2011

I jeszcze jeden, i jeszcze raz...


Niestety, 216 El Clasico przeszło sobotnim wieczorem do historii. Niestety, bo niewiele meczów w tym pięknym świecie piłki nożnej budzi tak ogromne emocje milionów ludzi na całym globie. W zasadzie jedynym trafnym porównaniem może być finałowe spotkanie Mistrzostw Świata. Jednak z tego typem wydarzeniem mamy do czynienia tylko raz na 4 lata, podczas gdy w chylącym się ku końcowi roku mieliśmy przyjemność 7-mio krotnie ściskać kciuki za ekipę Barcelony bądź Realu Madryt

Po sobotnim pojedynku nie mam po raz kolejny najmniejszych wątpliwości, Barcelona jest na dzień dzisiejszy tworem doskonałym. Ten, kto temu przeczy albo totalnie nie wie, o co chodzi w sporcie, w którym 22 facetów biega za balonem albo jest zwyczajnie ślepy. Katalończycy w zasadzie zaczynają tworzyć jakąś nową odmianę futbolu. W ich wersji to 11 facetów biega między podopiecznymi Guardioli, zastanawiając się, kiedy wreszcie mistrzom Hiszpanii futbolówka łaskawie odklei się od stóp.
Madrytczycy z kolei mają ewidentny problem z… psychiką. Mourinho być może jest trenerskim geniuszem, mistrzem psychologicznych zagrywek, królem dostosowywania taktyki pod konkretnego przeciwnika. Jednak cała jego ciężka praca na treningach, jego nieprzespane noce w poszukiwaniu idealnego ustawienia, biorą w łeb przez to, że jego podopieczni wychodząc na murawę mierzyć się z Dumą Katalonii, mają w głowach zawartość konserwy turystycznej.
Przed sobotnim meczem wszystko przemawiało na korzyść Realu. Forma, którą w ostatnim czasie prezentowali Królewscy skutecznie zamykała usta wszystkim antyfonom Madrytczyków.
Muszę przyznać, że pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna czułem uzasadnioną obawę, czy aby dzień 10 grudnia 2011 roku nie będzie dniem wielkiego upadku hegemonii Barcelony, a zarazem chwilą, w której stolica Hiszpanii stanie się biała od koszulek sympatyków Realu.
Taka wizja towarzyszyła mi do momentu rozpoczęcia meczu. Wystarczyły dokładnie 22 sekundy, abym zaczął zastanawiać się czy aby nie jest to właściwy moment na próbę otwarcia centrum wróżbiarskiego. 1:0 Po niespełna minucie gry.
Wtedy wiedziałem już, że albo Real w przeciągu najbliższych kilkudziesięciu minut dobije zranioną bestie ze stolicy Katalonii, albo w tym samym okresie czasu zostanie przez nią rozszarpany w ogromie jej furii.
Tak też się stało. Real próbował grać do momentu stracenia bramki wyrównującej. W momencie, kiedy Messi w swoim stylu wkręcił w podłoże kilku obrońców, którzy tym razem nie zdarzyli go w porę przewrócić jak to mają w swoim zwyczaju, a Sanchez po jego podaniu posłał piłkę obok interweniującego Casillasa, Real stracił nie tylko bramkę.
Z zawodników jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki prysnęła wszelka wiara we własne, bądź, co bądź nie małe umiejętności.
Po pierwszej połowie posługując się terminologią bokserską, Real był solidnie zamroczony. Druga połowa to już jedna nieustająca 45 minutowa kombinacja finezyjnych ciosów Barcy.
Kibice Blaugrany, do których ja się oczywiście również zaliczam, mogli z rozkoszą obserwować ośmieszanie swojego odwiecznego rywala, setkami idealnych podań i kolejnych bramek.
Osoby, które nigdy nie grały w piłkę mogą zwizualizować sobie ten stan za pomocą takiego prostego przykładu.
Na pewno nie jeden raz dusiła was zmora nocna. Ze wszystkich sił staraliście się obudzić, ale było to strasznie trudne. Zawsze jednak koniec końców udawało wam się to.
Dla Realu druga połowa była właśnie taką zmorą, tyle, że na jawie i skończyła się dopiero po 45 minutach, totalną klęską. I nie była to słabość fizyczna. Po raz kolejny podkreślam, że Real dysponuje bardzo podobnym „materiałem ludzkim”, co Barcelona.
Bacznie analizując grę pojedynczych zawodników nie dostrzegam również ogromnej przepaści w kwestii umiejętności. W wypadku podopiecznych wielkiego Mou, jest to kwestia panicznego strachu przed kolejną porażką w Derbach Europy. A każde kolejne upokorzenie tylko napędza to błędne koło.
Nie wiem, co musi się stać, aby Real wreszcie wyszedł pewny siebie na murawę, rozegrał równe 90 minut i odprawił Dumę Katalonii z kwitkiem, i szczerze mówiąc nie interesuje mnie to. Wiem natomiast jedno. Jeśli Portugalski trener jest naprawdę takim geniuszem, na jakiego kreują go media, na jakiego mogą wskazywać spore osiągnięcia z Porto czy Interem, to wypadałoby wreszcie trafić do psychiki własnych podopiecznych. Wyplenić z ich głów demony, które tak skutecznie pętają nogi zawodnikom po stracie bramki. W przeciwnym razie, przyszły rok znowu, ku między innymi mojej radości, upłynie pod znakiem dominacji Katalonii nad Kastylią

1 komentarze:

lanpan pisze...

A ja zastanawiam się czy takie wielkie wydarzenia sportowe zdarza wam się czasem obstawiać u bukmachera? Ja ostatnio czytam trochę na ten temat na przykład tutaj http://i-gol.pl/ i wydaje mi się to być całkiem ciekawym zajęciem i odskocznią od życia codziennego. Co wy o tym sądzicie?

Prześlij komentarz